Podróż na miejsce, strasznie długa, kilkanaście godzin w pociągach oraz samolotach. Dobrze, że tradycyjne linie lotnicze karmią i poją na pokładzie, bo by na miejsce zamiast mnie dojechała jakaś wysuszona szczapa.
Na miejscu byłem w niedzielę z rana, po wykonaniu kilku telefonów wylądowałem w hotelu, umyłem się, posłuchałem lokalnej telewizji (miłe dla ucha miękkie plumkanie po hiszpańsku). W niedziele zaliczyłem krótką rundkę po Puerto Madero, zapadający zmrok nie pozwolił mi wykonać lepszych zdjęć (nawał późniejszej pracy sprawił, że gdyby nie zakupy, to byłoby to jedyne zwiedzanie podczas tej podróży).
Pozostałe dni wypełnione były ciężką, żmudną pracą. Poszukiwaniem brakujących części, pakowaniem wszystkiego w działającą całość, walką ze sterownikami oraz systemem.
Firma u której gościłem w Argentynie to duża grupa medialna. Posiadają kanał telewizyjny (w którym udało mi się chwilę poświecić mordką), kilka stacji radiowych, kilka portali internetowych. Jednym słowem kombajn na kilkuset pracowników ulokowany w bardzo niepozornym budyneczku w jednej z wielu podobnych dzielnic Buenos.
W drodze powrotnej, w Warszawie na lotnisku, służba celna przywitała mnie z wyjątkową uprzejmością. Jako, że z twarzy wyglądam na zbira, zaś w paszporcie mam kompletną pustkę (poza kilkoma niewiele znaczącymi pieczątkami) zostałem wytypowany do bycia narkotykowym kurierem. Moje bagaże zostały prześwietlone z wielką pieczołowitością, dokładnie obszukane - wielokrotnie. Mimo mojego zakazanego wyglądu i mordy zakapiora nie okazałem się przemytnikiem (gdybyście widzieli ten zawód na twarzach celników, że jednak nic nie przemycam).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz