niedziela, lipca 09, 2000

Smok

Wszystkim więźniom
mojej wyobraźni



Cały zlany potem obudziłem się w środku nocy. W pół do trzeciej. Probowałem otrząsnąć się z koszmaru. Sen ociekał realizmem. Straszny, a jednak pociągający. Smok wijący się pośród chmur. Prosił aby go uwolnić. Nie zdążyłem zapytać o miejsce i sposób na to by zrzucił kajdany.
Przez cały tydzień sen się powtarzał, jednak nic nowego się nie dowiedziałem. Zacząłem się denerwować, budziłem się i bolała mnie głowa. Bezsilność.
Postanowiłem odwiedzić swoją dziewczynę. Zadzwoniłem do niej dzień wcześniej. Ucieszyła się. Tej nocy spałem, śniłem ten sen. Tylko tym razem pozwolono mi dośnić go do końca. Poznałem zaklęcie, bełkot szaleńca przepojony mocą. Nadal nie wiedziałem skąd miałem go uwolnić. Wstałem późno, kilka godzin w pociągu i spotkałem Ją. Poznałem Jej kumpli, rodziców. Wszedłem do Jej pokoju, On tam był, uwieczniony na ścianie. Smok mojego snu spętany farbą na tynku. Wyszła na chwilę. Przytuliłem gorące czoło do zgrzanej ściany. Opuszkami palców śledziłem jego kształty. Niemymi ustami wyszeptałem słowa zaklęcia. Chwila wyczekiwania, zawód. "Co robisz?" - zapytała. "Nic oglądam". Zapomniałem o tym zdarzeniu, cieszyliśmy się i żartowaliśmy. Podziekowałem jej i pojechałem do domu. Śmiałem się w duchu z mojej naiwności. Smok na ścianie - niemożliwe. Późno w nocy wszedłem do swojego pokoju, zmęczenie siłą zamknęło mi oczy. Jakiś hałas obudził mnie po północy. Próbowałem zasnąć ponownie, bezskuteczenie. Wstałem podszedłem do okna, spojrzałem w górę na dach odcinający się od granatu nocy. Nagle zza krawędzi wychylił się ciemny kształt. Dwoje zielonych, jarzących się oczu patrzyło na mnie. I ten głos głęboki aksamitny, szepczący między moimi skroniami.

Panie?