niedziela, stycznia 21, 1990

Obserwator „S.C.”

Wpełzł z anabiozera. Leniwie podszedł do konsoli, sprawdził kontrolki. Włączył nadawanie. Nadał lakoniczny raport z tego co się dzieje. Dołączył spakowany program wszystkich telewizji. Powrzucał trochę tego i owego. Wyłączył nadawanie. Trzeba wymienić kilka nadajników. Założył czerwony skafander, maskę azotową. Wziął kompresor czasu. Ma tylko 24 godziny, a dużo do zrobienia. Zniósł pole wokół antygrawitacyjnego pojazdu. Sprawdził jego status. Włączył kompresor. Ustawił listę punktów. W chwile później był nad pierwszym celem. Wteleportował się do głównego pomieszczenia. Wymienił nanoodbiorniki emocjonalne i psychokonwertery. Nagle usłyszał jakiś szmer. Szarpnął za teleport.
- Mamo, mamo widziałem Mikołaja!
- No co ty? W marcu? Mikołaj?

sobota, stycznia 20, 1990

Podroznik

Siedziałem w międzygwiezdnym centrum. Czekałem na swój lot. Miałem lecieć na Marsa w poszukiwaniu pracy. Wstałem by się przejść gdy w kącie sali ujrzałem jego.
Bawił się jakimś kryształem na łańcuszku, wyglądał trochę dziwnie.
- Witaj Przyjacielu co porabiasz? – zagadnąłem do niego.
- Witaj! Pewnie nie uwierzysz. Nikt nie uwierzyłby. – zaczął nie proszony – Szedłem sobie do szkoły, a tu puuf! I znalazłem się tutaj.
Myśląc, że to świr szybko zmieniłem temat rozmowy:
- Co to za kamień?
- Kryształ górski.
- Oryginalny? Z Ziemi.
- Nooo.
- Przecież Ziemia została zniszczona wieki temu.
Na tę nowinę naszyjnik wypadł mu z ręki, zaniemówił po czym… zniknął.
Bez żadnych efektów specjalnych, ani błysków. Po prostu jest a za chwilę go nie ma. Zostawił naszyjnik. W chwili gdy próbowałem, go wziąć zafalował i zniknął.
Wstałem i wyszedłem gdyż właśnie zapowiadano mój lot na Ziemie.

czwartek, stycznia 18, 1990

Smok i Nimfa

- To ja! – głos do mikrofonu.
- Już otwieram – brzęk domofonu miesza się ze zgrzytem bramy.
- Sorry za nieporządek, ale nie mam kiedy sprzątać. – Uśmiech.
- Przyzwyczaiłam się. To co zwykle? – usiadła na wygodnej sofie. Przyjęła od niego filiżankę herbaty.
- Wiesz co mi się ostatnio przytrafiło? – zagadnął – Przyszedł tu taki „bubek” i gada: „Oddawaj!” . O bogowie, czy oni nie potrafią pytać? Zwieje takiemu księżniczka, to przyłazi z kałachem i skrobie cię kulkami w pancerz!
- To jeszcze nic! Jakiś tydzień temu dwóch takich „bubków” myło sobie „wózek” w rzece. W mojej rzece! Koniec świata! – przeszył ja wstrząs gniewu.
- Ten świat się kończy!
- Już nie ma dla nas miejsca!
Tutaj oboje zaszyli się we własnych myślach. Może i nie ma dla nich miejsca, ale kto przewoziłby turystów na własnym grzbiecie albo oprowadzałby po rzece.
- Taaak! – pociągnął herbatki z wiaderka – trzeba coś z tym zrobić.
- Trzeba coś z tym zrobić – przytaknęła mu. – Będziesz?
- „Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”- hasłem ruchu umagiczniającego i antytechnicznego zakończył co tygodniowe spotkanie przywódców.

środa, stycznia 17, 1990

Historia

Opowiem Ci historie, którą pewnie bardzo dobrze znasz. Opowiem Ci historie o mnie. Co dlaczego i po co. Zdarza mi się w czasie najgłębszego snu, nie, nie zbudzić, słyszeć. Słyszę trąby. Wołają mnie. Muszę biec. Przez mgłę. Po śmierć.
Wieki, przez wieki. Nie ma suchego miejsca na świecie. Wszystko, każda bryła, każda grudka jest lepka. Posoka czerwieni grunt pod Twoimi stopami.
Wielkie bitwy, puste powody, wielka śmierć. Tysiące dusz opuszcza ciało, krzycząc z nienawiści, pragnienia. Krzyk. Błogosławieni głusi. Wszyscy słyszą ten krzyk. Mrozi moją krew, musze biec. Inaczej zginę. Strach. Karmi się nienawiścią. Na falach krwi płynie ból. Okręt bólu, utkany z gniewu. Brodzi. Tonę. Krzyczę.
Ogień. Czerwony anioł. Nagradza bólem. Karze cierpieniem. Diable! Módl się za nami niewinnymi. Ukarz. Oczyść me ciało. Spopiel mą dusze!
Widzisz?
Nadchodzi dzień! Czarniejszy od nocy.
Mgła!
Słyszysz? Trąby!
Zbudź się!

wtorek, stycznia 16, 1990

Naprzeciwko mnie

Naprzeciwko mnie, w autobusie usiadł garniturowiec w ciemnych okularach. Popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
- No i jak tam życie panie Kowalski?
- Bardzo kurde zabawne. Które to pana przysłało?
- To nie jest ważne. To dla pana. Pan jest ważny.
Dał mi zalakowaną kopertę i wysiadł z autobusu. Próbowałem patrzeć za nim, lecz znikną w tłumie. Zalakowana koperta? Kto się teraz bawi w takie pierdoły? Pieczęć z piramidą? Kurde. Ktoś się nie źle na starał.
Łamie pieczęć. Jedna kartka, na niej jedna linijka:
„Różowy kotek pieprzy zieloną świnkę”.
Maszynopis. Prosta czcionka. Ciekawe jaki popapraniec to wymyślił. Zaczynam się wkurzać.
Pisk opon i ciche uderzenie. Wszechogarniający syk wypełnił autobus. Otwarły się drzwi. Ludzie z przerażeniem wybiegli na pas zieleni. Dołączył do nich kierowca. Mówił coś o nie dawnym remoncie, pieprzonych kontrahentach.
Wzruszyłem ramionami. Dzisiaj wracam na piechotę. Nie, żebym był przesądny. Po prostu ładna pogoda.

niedziela, stycznia 14, 1990

Przedwieczny

Jam jest przedwieczny. Jedyny. Czas brat mój. Sen syn mój.
Widziałem śmierć każdego człowieka na ziemi i poza nią. Byłem przy każdym w ostatniej sekundzie.
Odbieram. To co nigdy nie było ich. Odbieram dusze wraz z ostatnim tchnieniem
Pilnuje. Strzegę i oczyszczam. Tak jak to czyniłem od wieków.
Sekundę na każdego. Sekundę z życia na każdą śmierć.
Umieram.
Ty. Odbierzesz mi dusze.
Oczyścisz ją.
Przechowasz.
Wyzwolisz.
Tyś jest Następna.
Strażniczka Dusz.

piątek, stycznia 12, 1990

Wieza

Mgla. Nad nieprzebytymi bagnami wstawje swit. Leniwe slonce powoli pnie sie po niebosklonie. Z cichym pomrukiem wiatr przewija mgle pomiedzy konarami uschnietych drzew. Z oddali dobiega niepokojacy chichot.
-Idzie!-szept tysiaca glosow poniosl sie nad blotami-ON idzie!
Przez bagna przedziera sie samotny wedrowiec. Rozwaznie przeskakuje z kepy na kepe. Bada grunt przed soba, swiadom tego iz pomylka oznacza niechybna zgube.
-Nie dasz rady-szept nasila sie i slabnie jak fala-jestes za SLABY!
Mija ogromne drzewo na wpol zapdale w bagnie, trawione gangrena-umierajace. Ostroznie przechodzi obok bajorek w ktorych bloto nieustannie bulgoce. z daleka mija blota, ktorych wyziewy moga zabic w kilka sekund. Idzie. Caly czas idzie.
-Jestes blisko! Zbyt BLISKO!-szepty cichna by na nowo powrocic ze zdwojona sile-UCIEKAJ! Uciekaj!
Grunt staje sie stabilniejszy, wedrowiec czuje ze jego podroz dobiega konca. I w koncu staje przed wieza. Niebosiezna pradawna czarna wieza. Cisza jaka tu panuje przeraza i fascynuje. Kilka krokow. Drzwi. Stalowe drzwi gnieniegdzie pokryte rdza. Kolatka w ksztalcie smoczej glowy trzyma w zebach obrecz. Wedrowiec chwyta kolo...
-Smiertelniku! Coz czynisz? Te wrota zamkniete przez wieki byc maja!-smok przemawia spokojnym metalicznym glosem
-To ciebie zwa STRAZNIK? Wiedz iz wejsc tam musze.
-Chciwoscia i pycha pchany pylku! WEJDZ! PROSZE!-drzwi uchylaja sie bezglosnie-I ZEGNAJ nieszczesnku.
Nie baczac na slowa straznika wkracza w chlod i mrok wiezy. Drzwi rownie bezszelestnie zamykaja sie za nim. On jednak tego nie zauwaza. Niesokojnym krokiem podbiega do postumentu. Tak. Znalazl to czego szukal. Ksiege. Przekleta ksiege.
Dotyka jej. Upiornie zielone swiatlo zalewa komnate. Lamie pieczec. Ryk wichru oglusza go. Targa nim. Kurczowo trzymajac sie ksiegi probuje utrzymac sie przy zyciu. Z glosnym hukiem otwiera ksiege.Wicher cichnie.
-To niemozliwe!-krzyczy ze zloscia
Krzyczac ze ze zloscia bije rekami w puste blekitne karty ksiegi. Nie zauwaza tego ze nad ksiega powoli materializuje sie obraz. Starej zmeczonej,zlej glowy. W koncu glowa przemawia.
-Wiele trudu zadales sobie by mnie odnalesc.
-Kim jestes?
-PRAWDZIWYM straznikiem ksiegi.
-Gdzie ona jest!
-Przed toba glupcze. By posiasc wiedze w niej zawarta musisz przetrwac probe. Inaczej ksiega posiedzie CIEBIE.
Trzymajac obie dlonie na ksiedze patrzyl jak straznik rosplywa sie i niknie. Nagle jego twarz wykrzywil grymas bolu. Bolu ktory konczy sie tylko jednym. Zimny i martwy osunal sie na posadzke.
Na kartach ksiegi pozostawil krwawe odbicie wlasnych dloni. Jedne z wielu. Z tysiaca. Ksiega zamyka sie...

środa, stycznia 10, 1990

Milczenie

Myślicie, ze was nie widzę. Widzę was. Takie małe, kaprawe oczka krążą wokół mnie. Szydzą, pala.
Przestańcie!
O, mój przystanek.
Tu jest cicho. Zieleń jest bezoczna. Nie patrzy na mnie. Po prostu nie patrzy. Nie widzę jej. Zieleń jest moim przyjacielem.
Musze wracać.
Szept. Szyderczy, jazgotliwy. Słyszę. Syczące jęki, jadowite zęby. Cisza! Chce ciszy! To co, że nie mówicie! Słyszę wasze szydercze myśli. Szyderstwo! Oszczerstwo!
Koniec!
Milczący przyjaciel. Zielona skora trwa w bezruchu. Gładzę stałość jego milczenia. Przyjacielu, milcz do mnie. Cisza jest mostem naszej przyjaźni. Milcz. Ja też milczał będę.
Barbarzyńca!
Warcząca bron, zbliża się. Milczący krzyczy rozrywanym ciałem. Mordercze oczy świdrują Przyjaciela. Usta obelgami ranią dusze. Przestani! Zamilcz! Patrz! Karze cię za grzechy. Błagaj o przebaczenie. Błagaj czerwienia. Patrz! Karmin wzroku. Umysł Twój cichą stalą uciszę. Milcz! Uciekasz?! W zieloności bielą uciekasz. W zieleń odejdziesz.
Cisza!
Milczę.
Milcz.

poniedziałek, stycznia 08, 1990

Ogród

Obudziło go szturchniecie. Leżał pośród róż. Czarnych róż. Nad nim stal ogrodnik w słomianym kapeluszu i z sekatorem w ręce. Gestem nakazał mu wstać i iść za sobą. Byli w niedużym ogródku otoczonym wysokim żywopłotem.
- Gdzie jestem?
Uśmiech ogrodnika.
Ogrodnik był stary. Na pooranej zmarszczkami twarzy malował się spokój i pewien rodzaj szczęścia. Codziennie doglądał róż. Czasami zakwitały nowe. Nigdy żadna nie zwiędła.
- Co jest za żywopłotem?
Wzruszenie ramion.
- Sprawdziłeś?
Zaprzeczenie.
- A chciałeś?
Cisza.
Pewnego dnia ogrodnik zniknął. Został sam. Tego dnia wspiął się na żywopłot. Zobaczył ogród, a za nim następny, następny...
Czegoś takiego nie widział jak żyje.
Żyje?
Tego dnia w ogrodzie znalazł jeszcze jedną czarną róże.

sobota, stycznia 06, 1990

Klucze

Klucze miała od bardzo dawna. Wbiegła do jego mieszkania.
- Chodź, spóźnimy się.- Przebiegła przez kuchnie.
- Wsta...- Wbiegła do sypialni.
Siedział w pozycji lotosu, na podłodze. Dookoła wysypany był krąg białego popiołu. Wewnątrz na rogach pentagramu z krwi, leżało pięć noży z ostrzami skierowanymi ku centrum tego przerażającego symbolu.
- Nie wygłup...- Gdy próbowała podbiec niewidzialna siła przygniotła ją do podłogi.
Krąg zapalił się błękitnym światłem. Pięć noży uniosło się w powietrze. Pęd powietrza wprawił ja w ruch wirowy wokół głowy mężczyzny. Po chwili zamiast noży powstał krąg, który zamienił się w półprzeźroczysty słup spowijający całą postać. Mężczyzna uniósł się w powietrzu i odezwał się.
- Kobieto, spójrz!
Wokół jego głowy zamigotało pięć twarzy. Wszystkie bardzo do siebie podobne.
- Pięć wcieleń przeklętego syna wschodu. Jam jest szósty syn przeklętego boga. Tyś jest tą, która przywoła siódme na ten świat. W chwili gdy nadejdzie z jego krwi powstanie czterech jeźdźców ostateczności.
- Nie wierzę ci. O co...
- Spójrz!
Kolejne obrazy migotały i tańczyły wokół niego.
- Spójrz!
Każdy z obrazów przedstawiał tego samego człowieka w strojach z różnych epok.
- Spójrz!
Zawsze blisko niego znajdowała się ta sama kobieta. Ależ to...-pomyślała.
- Spójrz!
Zawsze wiedli szczęśliwe życie, zawsze mieli trójkę dzieci.
- Spójrz!
Zawsze ginęła od tego samego sztyletu. Zawsze.
- Wybieraj!
Krąg zgasł. Latające sztylety zniknęły. On powoli osuną się na ziemię.
- Wybieraj – powtórzyło echo.
Podeszła do niego.
- Wstawaj, już jesteśmy spóźnieni.

piątek, stycznia 05, 1990

Sen

Leniwie zwlókł się z łóżka. Mimowolnie uśmiechną się na myśl o śnie z ostatniej nocy. To bez sensu. Umył zęby. Podczas golenia z lustra patrzyła na niego ciągle ta sama własna gęba. Do kuchni, czas na śniadanie. Żaluzje. O...dzisiaj Ziemia jest w pełni.
Powiadają, ze w zimną noc gdy wiatr huczy w gałęziach słychać tętent. Kary koń zlany srebrzystym potem pędzi przez noc. Niesie na swym grzbiecie płaszcz, pod nim niesie gwiazdy. Siewca pereł. Pełnymi garściami sieje. Białe i Czarne. Czyste i Brudne. Dobre i Złe. Powiadają, że zbierze, że On po nie wróci. Rumak zarżał. Widzisz? On powróci. To Jego. Ty Jego. Ja Jego.
Tętent. Blask potu.
Świst kosy.
Żniwa.

czwartek, stycznia 04, 1990

***

-Wiesz, Kochanie. Mam czasem takie wrażenie, tuz przed snem.- mocno gestykulując, zaczął cos wykładać.
-Lubię te Twoje chore teorie.- słuchała uważnie.
-Wracając, tuż przed snem, mam takie wrażenie, że pływam.,- rozłożył ręce – że mógłbym...
Bez żadnego błysku, bez efektów, bez blasku, huku. Nic. Po prostu zniknął.
***
-Od miesiąca go szukamy. Niestety nigdzie go nie ma.
***
-Witam panią. Jestem psychoterapeutom. Skierowano mnie do pani, gdyż rodzice niepokoją się o pani zdrowie. Niech mi pani wszystko opowie.
Brzdęk szkła. Jakby przebudzenie. Ostry, obrzydliwy zapach śluzu. Miękki ręcznik.
-Wybacz, że tak długo Kochanie. Miałem daleko.

środa, stycznia 03, 1990

Krew

Jak się głęboko zastanawiasz, to okazuje się, ze towarzyszy ci to od samego początku. Czasami wydaje ci się, ze pamiętasz jej smak, to nie możliwe. Kto pamięta swój poród. Pamiętasz przedszkole. Płacz. Jej płacz. Długo ssałeś jej ranke. Nawet wtedy gdy przestała krwawic. Pamiętasz jej oczy. Proste dziecięce oczy, wdzięczne i przerażone. W podstawówce? Odludek, dziwak, mruk. Nikt cię nie lubi. Może to twoja wina. Może? Jesteś w liceum. Mówią na ciebie świr. Blady, chudy. Ostatnio. Tak pamiętasz to. Twoja dziewczyna. Znajoma z przedszkola. Zrobiliście to. Krwawiła. Jej krew. Taka czysta ciepła. Słodka. Ty. Ona. Krew. Dlaczego idziesz. Krew. Jest ciemno. Krew. Ktoś idzie przed tobą. Krew. Przyspieszasz. Krew. Dlaczego? Po co? Krew. Krew. Krew.
Cisze nocy rozerwał zduszony kobiecy krzyk.

wtorek, stycznia 02, 1990

Nie znała go

Nie znała go. On nie znał jej. Widziała go, jako jedyna. Całkowicie siwy mężczyzna w podeszłym wieku. Odziany na czarno, w długim płaszczu i z torbą przewieszona przez ramię.
To była środa, kilka dni po jej 21 urodzinach. Środek dnia, środek miasta. Pisk opon, tępy odgłos. Wypadek. Tłum gapiów. W oddali wycie karetki.
Czas zwalnia.
On. Wyłania się z tłumu. Podchodzi do leżącego na ulicy klęka. Swoją dłonią obejmuje usta ofiary. Mieniąca się kula wypływa z ciała podążając za unoszoną w górę ręką. Torba przyjmuje ten dziwny ciężar.
Spojrzenie.
Ona. Cały czas patrzy mu w oczy. On. Odwzajemnia to spojrzenie. Zaskoczony. Zdziwiony. Zmęczony.
Czas.
Przyjeżdża karetka. Nieznajomy znika. Tłum się rozpływa.

poniedziałek, stycznia 01, 1990

Oczy

Widzę Cię każdego dnia. Patrzysz na mnie nienawistnie. Czasami, ale nie zawsze. Każdego dnia jesteś kimś innym. Mnie nie zwiedziesz. Możesz zmieniać twarz. Ja widzę Twoje oczy. Czasami. Masz różne oczy. Innych zwiedziesz mnie nie. Widziałem Cię. Czuje jak patrzysz. Jak wsiadam to patrzysz. Próbowałeś mnie kiedyś zranić drzwiami. Czasami. Mam czas możesz mi uciekać. Teraz siadam z przodu i widzę Cię cały czas. Musze mieć Cię na oku. Musze patrzeć by widzieć nie schowasz się. Widzisz Dziś jest dzień szczególny. Jestem gotowy. Poznałem Twoja Naturę. Dziś będzie dzień jak co dzien. Nie spodziewasz się. Będzie jak co dzien. Jestem przygotowany. Zapłacisz mi za wszystkie zniewagi. Zabiorę je. Zabiorę oczy. Będą moje. Zawsze były moje.